ODSŁONA DRUGA PROLOGU
21 lipca 1971 roku, Londyn
Dziurawy kocioł służący za
przejście ze świata mugoli do magicznego był obskurnym, brudnym pubem na rogu
dwóch ulic. Ludzie mijali go nie zaszczycając nawet krótkim spojrzeniem. Ich
wzrok całkowicie skupiał się na kolorowych witrynach sklepów po przeciwległej
stronie ulicy. Zachowywali się tak, jakby w ogóle Dziurawego Kotła nie
dostrzegali. Prawdę mówiąc, przez moment Dorcas miała dziwne wrażenie, że widzi
go jedynie ona i jej matka stojąca obok. Zanim jednak zdążyła zadać jej
jakiekolwiek pytanie, była już na ostatnim ze schodków prowadzących do pubu.
Deborah Meadowes pchnęła obskurne drzwi całe w pozdzieranej, bordowej farbie.
Zardzewiałe zawiasy skrzypnęły okropnie, zupełnie zagłuszając dźwięk mosiężnego
dzwonka, oznajmiającego przybycie nowych klientów. Wewnątrz Dziurawego Kotła panował
spory ruch. Miejsce to można było spokojnie nazwać przeglądem czarodziei najróżniejszego pokroju, o najróżniejszym
zachowaniu, czy pochodzeniu. W zaciemnionym kącie siedziało trzech staruszków,
popijających bliżej niezidentyfikowany przez kruczowłosą płyn z maleńkich
szklaneczek. Kilka stolików dalej młodzieniec ubrany w wycierane dżinsy
przeglądał najpopularniejszą w magicznym świecie gazetę – Proroka Codziennego,
ze zmrużonymi brwiami i grymasie niezadowolenia malującym się na jego cienkich
ustach. Parę kroków dalej dwie młodziutkie czarownice chichotały szepcząc sobie
coś do ucha i nieznacznie wskazując na tego właśnie chłopaka. Za barem stał
łysawy, pozbawiony większości uzębienia barman i żywo dyskutował z posiadaczem
pokaźnych rozmiarów brzucha, ubranym w karacistą kamizelką i spodnie szyte na
wzór górnej części stroju. Między stolikami manewrowała wątpliwej urody
kelnerka i serwowała klientom równie wątpliwie wyglądające dania i napoje. Na
widok Deborah Meadowes sporo osób zaprzestało poprzednich czynności. Kilkoro z
nich skinęło jej głową na powitanie. Kobieta odwzajemniła gest, po czym utkwiła
wzrok w mężczyźnie siedzącym przy najbardziej odległym stoliku. Był to około
trzydziesto letni szatyn o szarozielonych oczach i dumnym wyrazie twarzy.
Widząc kruczowłosą kobietę z córką wykrzywił usta na kształt uśmiechu i uniósł
dłoń w geście pozdrowienia. Deborah zbliżyła się do niego na kilka kroków a
mężczyzna natychmiast wstał zza stołu, aby przywitać damę zgodnie z zasadami
dobrego wychowania.
- Deborah, moja droga. – Ujął dłoń kobiety i musnął ją
wargami.
- Witaj Fergusie. Jak się mają sprawy w pracy? – Dorcas
natychmiast rozpoznała w mężczyźnie bliskiego znajomego matki, pana Burke’a jednego z najbardziej cenionych urzędników
ministra magii.
- Bardzo spokojnie. – Usiedli a mężczyzna przywołał kelnerkę
i zamówił dwie szklaneczki sherry. – Powiedziałbym, że wręcz nudnie. – Zaśmiał
się krótko, nie spuszczając wzroku z Deborah. Sprawiał wrażenie, jakby w ogóle
nie zauważał kruczowłosej dziewczynki.
- Co Cię tu sprowadza? Taki obskurny pub nie jest najlepszym
miejscem, dla tak pięknej kobiety. - Deborah pokiwała lekko głową i uśmiechnęła
się tajemniczo.
- Moja córka, Dorcas przygotowuje się do wyjazdu. – Odpowiedziała
mu, kładąc dłoń na ramieniu siedzącej obok jedenastolatki. – Za miesiąc zaczyna
naukę w Hogwarcie. – Mężczyzna nagle stracił humor, ale po chwili opanował się
i ponownie przybrał na twarz sztuczny uśmiech.
- Miło mi Cię poznać, młoda damo. – Wyciągnął dłoń w
kierunku dziewczynki. Dorcas spojrzała mu prosto w oczy. Gdzieś w ich głębi
czaiły się wrogie iskierki.
- Mi również. – Odpowiedziała, ignorując jego dłoń po czym
zajęła się dalszym studiowaniem twarzy ludzi znajdujących się pubie.
- Jest do Ciebie bardzo podobna. – Fergus Burke nie zwrócił
uwagi na zachowanie kruczowłosej i ponownie zwrócił się do jej matki.
- Doprawdy? – Deborah nieznacznie uniosła perfekcyjnie
wyregulowane brwi. – Większość uważa, że znacznie bardziej przypomina Caspara.
- Śmiem wątpić. Po ojcu odziedziczyła jedynie oczy, reszta
to wykapana Ty. – Ponownie uśmiechnął się i śmiało ujął dłoń kobiety w swoją.
Deborah szerzej otworzyła oczy i prawie natychmiast zabrał rękę.
- Że też masz czelność! – Prychnęła głośno i skrzyżowała
dłonie na piersiach.
- Nie możesz mnie wiecznie unikać! – Mężczyzna sprawiał
wrażenie zirytowanego zachowaniem Deborah.
- Nie powinieneś być tego taki pewien. – Syknęła wściekle, a
przy stole zapanowała cisza. – Na nas już chyba pora Dorcas. – Zwróciła się do
córki. Dziewczynka skinęła głową i wstała od stołu. Deborah uczyniła to samo.
- Pozwólcie chociaż, że dotrzymam wam towarzystwa. – Za ich
plecami rozległ się głos mężczyzny. Był wyraźnie skruszony.
- Niech będzie. – Kobieta nieznacznie kiwnęła głową i
ruszyła w kierunku tylnego wyjścia z Fergusem Burke u boku. Z wciąż dumnie
uniesionym podbródkiem poprowadziła córkę na małe podwórko mieszczące się za Dziurawym
Kotłem. Podeszła do muru i trzykrotnie zastukała w niczym nie różniący się od
innych ciemnobrązowych cegieł, kawałek kamiennej ściany. Cegła drgnęła i przekręciła
się tworząc małą dziurę, która w mgnieniu oka zaczęła gwałtownie się
powiększać. Chwilę później Dorcas wraz z matką i Fergusem stali przed wejściem
na brukową uliczkę po brzegi wypełnioną czarodziejami. Co prawda dziewczynka
bywała już wcześniej na ulicy Pokątnej, ale nigdy nie wyglądała ona tak, jak
tego dnia. Może była to tylko sprawka tej niebywałej ekscytacji towarzyszącej
kruczowłosej, podsycanej pragnieniem jak najszybszego znalezienia się w szkole
magii i czarodziejstwa… Nie wiedziała. Pewna była jedynie tego, że ulica Pokątna
wyglądała niesamowicie. Kolorowe sklepowe wystawy sprawiały, że nie widziała, w
którym kierunku ma spojrzeć najpierw. Nad każdym sklepikiem kołysały się szyldy
wypisane ozdobnym drukiem.
- Mamo. – Pociągnęła kobietę za rękaw i wskazała wystawę
znajdującą się najbliżej w zasięgu jej wzorku.
Słońce połyskiwało w stosie kotłów
na wystawie sklepu. KOTŁY - WSZYTSKIE
ROZMIARY – CYNOWE, MIEDZIANE, MOSIĘŻNE, SREBRNE – SAMOMIESZALNE – SKŁADANE
– głosiła tabliczka widniejąca nad granatowymi drzwiami. Deborah Meadowes
skinęła głową, uśmiechnęła się do dziewczynki i skierowała swoje kroki w
kierunku tego właśnie sklepu, zostawiając Fergusa Burke samego na środku
uliczki.
- Do zobaczenia! – Uszu Dorcas dobiegło jeszcze wołanie
mężczyzny. Skrzywiła się na dźwięk jego głosu.
- Do Nie
zobaczenia. – Mruknęła pod nosem, poirytowana dotychczasową obecnością Burke’a.
- Mówiłaś coś, kochanie? – Deborah Meadowes spojrzała na
córkę i pogładziła jej kruczoczarne loki.
- Nie, mamo. Po prostu nie mogę już się doczekać zakupów. –
Uśmiechnęła się.
- Więc na co jeszcze czekamy? Chodź. – Kobieta roześmiała
się i szybszym korkiem ruszyła w kierunku sklepu. Po zakupieniu cynowego
kociołka, wagi do odmierzania składników i składanego, mosiężnego teleskopu,
postanowiły odwiedzić aptekę. Sklep z medykamentami, w przeciwieństwie do
poprzedniego był okropnie zatłoczony. Całą swoją uwagę kruczowłosa nie skupiła
jednak na otaczających ją ludziach, a najróżniejszych przedmiotach znajdujących
się w koszykach i słoikach porozstawianych na ladzie i regałach kilka kroków za
nią. Były tam najróżniejsze zioła, proszki chyba we wszystkich możliwych
kolorach, ususzone korzenia, zwisające z sufitu pióra, sznurki kłów i pazury. W
czasie, gdy Deborah Meadowes zamawiała u aptekarza podstawowe składniki
eliksirów, dziewczynka z ogromnym zainteresowanie wodziła wzrokiem po regałach.
Kolejnym celem zakupów stała się księgarnia Esy i Floresy. Była ona
przestronnym pomieszczeniem, w całości zajmowanym przez regały ciągnące się od
podłogi aż po sufit, pełne najróżniejszych ksiąg. Każda jedna wyglądała
zupełnie inaczej, co było wręcz nie do pomyślenia, gdyż zaledwie w tym jednym
sklepie było ich co najmniej kilka tysięcy. Były tam księgi całe zapisane formułami
zaklęć o różnych poziomach zaawansowania, podręczniki służące do lekcji
transmutacji, stronice poświęcone na receptury najróżniejszych eliksirów, jak i
zarówno romanse czy inne, zwykłe, lekkie książki do poczytania. No może nie były
one całkiem zwykłe, gdyż każdy mugol, zaklasyfikowałby je tylko i wyłącznie,
jako fantastyczne. W świecie czarodziejów, eliksiry miłosne, latające miotły,
smoki i inne temu podobne, nie były jednak niczym zanadto odbiegającym od
codzienności.
- Dzień dobry. – Dorcas stanęła przy ladzie przyglądając się
sprzedawcy. Był to stary, mocno przygarbiony mężczyzna o siwych włosach i
długiej, sięgającej pasa brodzie w tym samym kolorze. Na czubku jego
haczykowatego nosa spoczywały małe prostokątne oprawki, a pomarszczona twarz
zdradzała zmęczenie.
- Witam panienko. Zakupy na pierwszy rok w Hogwarcie? – Kruczowłosa
kiwnęła głową nie spuszczając z mężczyzny wzroku.
- Potrzebuję Standardowej…- Zaczęła.
- Księgi zaklęć pierwszego stopnia Mirandy Goshawk.- Sprzedawca
dopowiedział za nią i odwrócił się w poszukiwaniu odpowiedniej książki. Nie
minęło nawet mgnienie a wrócił z podręcznikiem w dłoniach i położył go na blat.
- Owszem. – Przyznała starcowi rację. – Następnie Dzieje
Magii…
- Bathildy Bagshot, już się robi. – Sytuacja sprzed kilkunastu
sekund powtórzyła się po raz drugi i kolejna księga wylądowała przed nosem
kruczowłosej.
- Jeszcze Teorię ma…
- Teorię magii Adalberta Wafflinga. – Mężczyzna jakby czytał
w jej myślach i zanim zdążyła dojść do słowa, wypowiadał za nią dokładnie to,
co chciała.
- Tak. – Westchnęła podirytowana i zmierzyła sprzedawcą
chłodnym wzrokiem – Skąd pan to wszystko wie? – Kruczowłosa zmrużyła oczy i
zmarszczyła nos, wyraźnie zaciekawiona.
- Och panienko, nie jest pani jedyną, która wybiera się w
tym roku po raz pierwszy do Hogwartu. Pracuję to od lat i dokładnie wiem, jakich
ksiąg, kto potrzebuje. – Starzec uśmiechną się do niej ciepło.
- Dobrze. – kruczowłosa spojrzała przyjaźniej na staruszka.
–W takim razie, pan będzie wiedział ode mnie dużo dokładniej jakich jeszcze
ksiąg potrzebują pierwszoroczni. – Mężczyzna kiwnął głową, ukłonił się i
zniknął między regałami. Dziewczynka rozejrzała się po sklepie. Zaraz przy
wejściu, po prawej stronie stała jej matka i rozmawiała o czymś z wysoką, średniego
wieku, jasnowłosą kobietą o zadartym nosie i chłodnym wyrazie twarzy. Nie
musiała wytężać wzorku, aby zauważyć, że kobieta jest kimś równie ważnym, co
jej matka. Zignorowała je i zaczęła wodzić wzrokiem po tytułach ksiąg
ustawionych na regale za ladą. Jej piwne oczy zatrzymały się na skórzanej,
granatowej oprawie i widniejących na niej dziwnych srebrnych literach.
- To panienki książki. – Z zamyślenia wyrwał ją głos
sprzedawcy i grzmot podręczników uderzających o blat lady.
- Och, tak… Bardzo dziękuję. – Odpowiedziała cicho nieco
wystraszona i uśmiechnęła się do staruszka.- Chciałabym, jeszcze… Co to za
książka? – wskazała granatową oprawę i spojrzała z zainteresowaniem na starca.
- To baśnie Brada Beedlea. Na pewno panienka o nich słyszała.
– Dorcas skinęła głową. – Jedni mówią, że to historyjki dla dzieci pozbawione
ziarna prawdy, inni, że kryją w sobie dawno zapomniane tajemnice. Jedno jest
pewne. Czarodzieje opowiadają je sobie od pokoleń i ty także musiałaś jakąś z
nich słyszeć choć raz.
- Wezmę ją. – Kruczowłosa wyciągnęła rękę w kierunku
trzymanej przez starca księgi. Obróciła ją z zainteresowaniem w dłoniach i
uśmiechnęła się sama do siebie. – Ile płacę? – Spojrzała na sprzedawcą
wyciągając z kieszeni sakiewkę pełną złotych monet.
- Dziesięć złotych galeonów, panienko.
- Zapomniał pan o czymś – spojrzała na mężczyznę nieśmiało.
– Chciałam jeszcze tą książkę z baśniami.
- Nie, moja drogie dziecko – sprzedawca uśmiechną się
tajemniczo. – Tą książkę daję ci w prezencie.
- Naprawdę? – Dorcas zdziwiona zachowaniem staruszka wciąż
wpatrywała się w okładkę książki.
- Intuicja mówi mi, że dokładnie zrozumiesz jej przesłanie.
– Wyjaśnił i posłał jej zagadkowy uśmiech. Kruczowłosa skinęła głową, zapłaciła
za księgi i powędrowała w stronę matki, z którą po chwili opuściły sklep.
- Mam dla ciebie pewną niespodziankę. - Deborah Meadowes
przykucnęła przed córką i odgarnęła kilka kosmyków z jej twarzy.
- Co takiego? – W oczach dziewczynki zatańczyły wesołe
iskierki. Ciekawość zajęła cały jej umysł.
- Gdybym Ci powiedziała, to nie było by już efektu
zaskoczenia – kruczowłosa kobieta zaśmiała się. – Mogę liczyć na to, że sama
poradzisz sobie z zakupem szat Dor?
- Oczywiście mamo – dziewczynka kiwnęła energicznie głową. –
Trzy komplety czarnych szat roboczych, rękawice ochronne ze smoczej skóry,
jedna zwykła spiczasta tiara dzienna i czarny zimowy płaszcz. – Wyrecytowała, a
Deborah kiwnęła głową.
- W takim razie mogę Cię teraz spokojnie zostawić. Spotkamy
się za godzinę w lodziarni Floreana Fortescue. – Oznajmiła, cmoknęła córkę w
pliczek i odeszła w głąb tłumu, znikając za pierwszym zakrętem. Dorcas nie
zabrało wiele czasu odnalezienie sklepu z szatami Madame Malkin. Wbiegła po
kilku kamiennych schodkach i otworzyła wrzosowe drzwi z dużą zdobioną klamką.
Dźwięk dzwonków wypełnił cały sklep. Było to małe ale przytulne wnętrze. Na
środku, na stołku stał blond włosy chłopiec a
wokół niego biegała niziutka, pulchna kobieta ubrana we fiołkowy
kostium. Co chwilę mierzyła to długość jego ramion, to szerokość w barkach i zapisywała wszystko w leżącym na
biurku, notatniku. Dookoła unosiły się igły i nici, samodzielnie zszywające
szatę i nanoszące poprawki, tak żeby była ona idealna dla chłopca. Wszędzie po
podłodze walały się skrawki materiału a na wieszakach pod każdą ze ścian w
pomieszczeniu wisiały najróżniejsze tkaniny.
- Witaj kochanieńka. – Uszu Dorcas dobiegł przyjemny,
kobiecy głos. W pierwszej chwili nie miała pojęcia, kto to mówi ani do kogo się zwraca. Dopiero
kiedy Madame Malkin odwróciła się do niej przodem, okazało się, że to ona
przywitała ją, nawet na chwilę nie zaprzestając zapisywania wymiarów chłopca.
- Dzień dobry. – Kruczowłosa odpowiedziała nieco zawstydzona
i uśmiechnęła się.
- Muzisz chweleczkę poszekać – kobieta mówiła teraz dość
niewyraźnie, gdyż w ustach ściskała kilka szpilek. – Usiadsz szobie
kochanienka. – Dorcas skinęła głową. Wzrokiem przebiegła po całym sklepie. Pod
jednym z okien stał mały stoliczek a obok niego dwa, wysiedziane fotele. Jeden
z nich zajmowała dziewczynka o ciemnych, brązowych włosach, których końcówki
zabarwione były na granatowo. Była ona mniej więcej w wieku kruczowłosej.
Siedziała spokojnie i czytała magazyn ‘Czarowica’. Dorcas śmiało podeszła do stolika i
stanęła naprzeciwko nieznajomej.
- Czy to miejsce jest zajęte?
- Och, tamto. Nie, proszę siadaj. – wybąknęła unosząc wzrok
znad magazynu. Dorcas uśmiechnęła się i zajęła fotel po drugiej stronie stolika.
- Jestem Brianna – brunetka wyciągnęła w jej kierunku dłoń.
– Brianna Sauel. – Dodała i uśmiechnęła się do kruczowłosej.
- Dorcas Meadowes. – Dziewczyna uścisnęła jej rękę i
odwzajemniła uśmiech. Brianna jedynie kiwnęła głową i jak gdyby nigdy nic, dalej
ciągnęła rozmowę. Dla Dorcas nie było to zachowanie normalne. Każdy na dźwięk
jej nazwiska reagował w znienawidzony przez nią sposób. Milkł i nabierał
dystansu. Nienawidziła tego, z całego serca. Mdliło ją na widok kłaniających
się ludzi, którzy tak naprawdę najbardziej chcieliby nieszczęścia jej rodziny.
Nowo poznana dziewczynka była jednak zupełnie inna. Siedziała naprzeciw niej i
żywo dyskutowała, chichocząc i zupełnie nie myślą o swojej fryzurze, którą
właśnie roztrzepała, czy stroju, który zaczęła gnieść podwijając nogi.
-… i ciągle nie mogę przestać myśleć o tym, do jakiego
trafię domu! Już chyba z milion razy powtarzałam sobie w myślach cechy, według
których do każdego z nich przyjmują, ale dalej nie mam pojęcia – westchnęła
ciężko i zamyśliła się na chwilę. – A ty, do jakiego chciałabyś zostać
przydzielona? – Nagle zwróciła się do Dorcas wpatrując się w nią czekoladowymi
tęczówkami.
- Ja? – kruczowłosa uniosła delikatnie brwi. – Myślę, że nikt
nie będzie mnie pytać, czego chcę – nagle spochmurniała. – Na pewno będę w
Slytherinie. – Brianna spojrzała na nią zaskoczona.
- Niby czemu? Wcale nie musisz tam trafić! – Widząc minę
Dorcas, brunetka zaczęła ją pocieszać.
- Nic nie rozumiesz – kruczowłosa westchnęła ciężko. – Cała
moja rodzina od wieków należy do domu węża.
- Och… Ale nie masz się czym martwić! Oboje moich rodziców
było w ravenclawie, a mój starszy brat… O, tamten. Madame Malkin właśnie
szykuje dla niego szatę. – przerwała i wskazała na blond włosego chłopca. –
Wracając do rzeczy. Markus na przykład, jest w Gryffindorze. – Uśmiechnęła się
ciepło, a twarz Dorcas jakby się rozchmurzyła.
- Może i masz rację. – Odwzajemniła uśmiech i zamilkła na
chwilę.
- Gotowe, kochasiu. – Pomieszczenie ponownie wypełnił głos
Madame Malkin. Chłopiec zszedł ze stołka i zapłacił za zakupy.
- Na mnie już czas. – Brainna wstała z fotela i pomachała
bratu. – Mam nadzieję, że jeszcze się zobaczymy! – Krzyknęła do Dorcas i razem
z blondynem opuściła sklep.
- Ja także. – Kruczowłosa uśmiechnęła się i wstała,
podchodząc do kobiety, która właśnie ją do siebie zawołała. Dokładnie tak, jak
przewidziała to jej matka, kupno szat zajęło około godziny. Ze wszystkimi
potrzebnymi ubraniami podążyła w kierunku wcześniej umówionego miejsca. Przy
jednym ze stolików natychmiast zauważyła Deborah Meadowes.
- Dorcas, kochanie – kobieta cmoknęła dziewczynkę w policzek
i ponownie usiadła na miejsce. – Kupiłaś wszystko? – kruczowłosa kiwnęła głową.
- Gdzie ta niespodzianka, mamo? – Zaczęła rozglądać się, ale
poza spakowanymi w torbę pergaminami, piórami i atramentem nie znalazła nic
godnego uwagi.
- Wszystko w swoim czasie, Dor. – kobieta roześmiała się
patrząc na zawiedzioną minę córki.- Straszliwie zgłodniałam i mam ochotę na
sporą porcję lodów. Jeżeli ty nie chcesz, dwóch także nie odmówię. – Spojrzała
na Dorcas z uniesionymi brwiami powstrzymując chichot.
- Oczywiście, że chcę ! – kruczowłosa oburzyła się
zachowaniem matki. – Czemu ty jesteś taaaaka niedojrzała… - Westchnęła teatralnie
słysząc śmiech Deborah. Kiedy po pół godzinie oba szklane półmiski stały puste,
kruczowłosa wraz z matką zostawiły kilka złotych galeonów na stoliku i opuściły
lokal. Do załatwiania została im jedynie ostatnia, najważniejsza ze wszystkich
sprawa. Musiały kupić różdżkę. Bez tego magicznego przedmiotu żaden czarodziej
nie byłby prawdziwym czarodziejem. Różdżki od wieków zadziwiały i zachwycały nawet
największych magów. Z wykonywania najlepszych w całej Anglii słyną Olivander,
którego sklep podobnie jak mnóstwo innych znajdował się na ulicy Pokątnej.
OLLIVANDEROWIE: WYTWÓRCY NAJLEPSZYCH RÓŻDŻEK OD 582 R. PRZED NOWĄ ERĄ.
Na
zakurzonej wystawie, na wyblakłej, szarej poduszce leżała jedna jedyna różdżka.
Kiedy przekroczyły próg gdzieś w głębi rozbrzmiał dzwonek. Był to maleńki
sklep, zupełnie pusty jeśli nie liczyć jednego krzesła z wysokim oparciem i
piramid wąskich, prostokątnych pudełeczek piętrzących się od podłogi w górę. W
tym miejscu nawet panująca cisza i wszechobecny kurz zdawały się Dorcas
przesyconą magią.
- Dzień dobry. – Rozległ się cichy głos a kruczowłosa aż
podskoczyła. Jak spod ziemi wyrósł przed nią staruszek o wielkich oczach, które
w pół mroku płonęły jak dwa księżyce.
- Dzień dobry. – Wyjąkała i cofnęła się o krok.
- Spodziewałem się panią dziś tu zobaczyć, panienko Dorcas
Meadowes – kruczowłosa zastygłą w bezruchu. – Dokładnie pamiętam dzień, w
którym pani matka przyszła tu po swoją różdżkę. Ostrokrzew, pióro feniksa, 8 i
pół cala, sztywna, wprost stworzona do pojedynków. – Pan Olivander zbliżył się
do Dorcas. Jego srebrzyste oczy były nazbyt przenikliwe. – Natomiast twój
ojciec wybrał jesion. Jedenaście i pół cala. Włókno z serca smoka. Tak, tak…
bardzo poręczna, idealna do tworzenia eliksirów. A teraz kolej na Ciebie.
Popatrzmy… Która ręka ma moc?
- Jestem praworęczna. – Dorcas była nieco zbita z tropu
ekscentrycznym zachowaniem sprzedawcy. Pan Olivander zmierzył długość o jej
ramienia do palca wskazującego, od łokcia do nadgarstka, od kolana do podłogi i
obwód głowy. Kruczowłosa nagle zdała sobie sprawę, że taśma sama mierzy jej
długość ucha, w czasie gdy staruszek kręci się przy regałach zdejmując różne
pudła.
- Dość ! – krzyknął, a taśma opadła na podłogę zwijając się
w kłębek. – Proszę spróbować tej… Wierzba i pióro feniksa, 13 i ćwierć cala,
idealnie dopasowana do dłoni. – Dorcas delikatnie złapała przedmiot i machnęła
nieśmiało różdżką. Nic się nie stało. Olivander prawie natychmiast wyrwał jej
ją z ręki i podał kolejną. – Włos z głowy Willi, cis, 9 i pół cala, idealna do
transmutacji, proszę spróbować… - Dorcas spróbowała ale sprzedawca znów wyrwał
jej ją z ręki.
- Nie, nie… proszę, tutaj, ostrokrzew i włos z grzywy
jednorożca, 7 cali,
ładna i giętka, idealna do rzucania zaklęć i uroków. – Wzięła różdżkę i nagle
poczuła dziwne uczucie gorąca w palcach. Machnęła nią a z końca wystrzelił snop
czerwonych i złotych iskier.
- Brawo ! Bardzo dobrze, świetnie. – Twarz staruszka
rozpromienił uśmiech a dziewczynka była nieco wystraszona. Olivander zapakował
różdżkę z powrotem do pudełka owijając ją brązowym papierem. Zapłaciła 8
złotych galeonów a staruszek odprowadził ją i jej matkę do drzwi. Słońce było
już u kresu swojej wędrówki po nieboskłonie, kiedy opuściły sklep. Wszystkie
sprawy zostały załatwione i mogły udać się do domu. Dorcas już skierowała się w
stronę przejścia do dziurawego kotła, kiedy Deborah Meadowes złapała ją za
rękę.
- Nie tak prędko, Dor – kobieta zaśmiała się na widok zdziwionej
twarzy dziewczynki. – Każdy uczeń pierwszego roku może mieć zwierzątko. Sowę,
ropuchę lub kota. To właśnie jest ta twoja niespodzianka.
- Będę mogła kupić sowę? – kruczowłosa otworzyła szerzej
usta. – Naprawdę? Mamo! – Pisnęła i rzuciła się kobiecie na szyję. Ostatnim
zakupem tamtego dnia była właśnie brązowa sowa z kremowymi cętkami na
skrzydłach, którą Dorcas nazwała Hestią. Kiedy zapanował już zupełny mrok
Dorcas objęła matkę w pasie i teleportowała się z nią wprost do salonu domu z
numerem trzydziestym piątym przy ulicy High Street.